"GDYBY TAK POWIAŁO ZDROWO...
TO BYM JESZCZE RAZ POFRUNĄŁ..."

Ostatnie wpisy

To jeden z dwóch dni w roku, kiedy szczególnie skupiam się na tym, co wypluwa facebookowa tablica. Wczoraj Prima Aprillis, dziś day after, a część tych śmieszkowych odchodów dnia kłamstwa dopiero dziś jawi się najwyżej, bo wczoraj bufor gówna i słabych żartów szybko osiągnął przepełnienie. Ale w tym całym chłamie jedna rzecz z rana przykuła mą uwagę, a to akurat nie był gówniany żart. Ktoś polajkował post jakiejś szmuli, w którym rzeczona sra pod siebie z powodu projektu ustawy naszego rządu, bo ten zaczął spełniać swoje obietnice. Ja rozumiem. Ludzie do tego nie przywykli na przestrzeni lat. Ale wybraliśta, to mata. A ci, co wyborczo są czyści i z wzwodem to epatują, niech lepiej się pochwalą, ilu znajomych i bliskich wyborców nieobecnych przy urnie przekonywali zawczasu do obecności. Dlatego mata. Wszyscy. Wszyscy, którzy tak zaciekle atakujecie pisiorów, omijając wcześniejsze zasługi platfusów w swych wypowiedziach i oburzeniach, a które według Waszej pokrętnej logiki były odmienne, bo nie uderzały w Was bezpośrednio. TYLKO DLATEGO.

Wspomniana ustawa, a raczej jej projekt (projekt to jest taka wersja robocza ustawy, przeznaczona do konsultacji i regulacji, zanim sama ustawa zostanie wprowadzona w życie, jakby ktoś nie wiedział, a najwyraźniej sporo jest takich łebów) tyczy się aborcji. To ma być ulepszona ustawa antyaborcyjna. Autorka płaczliwego wywodu skarży się na konsekwencje projektu. Bo jej zdaniem karane będą kobiety, które poroniły, jeśli w toku śledztwa okaże się, że umyślnie spowodowały poronienie. Jeżeli nieumyślnie, to nic im nie będzie, ale poza stresem i depresją spowodowaną utratą dziecka, będą jeszcze ciągane po sądach. Gdzie leży problem? Problem leży w uprzedzeniach światopoglądowych do partii rządzącej. Pod wpisem ludzie w zdecydowanej większości popierają kobitkę, a niektórzy widzą głęboki związek między treścią projektu ustawy, a kościelnymi maybachami. I co ciekawe, takie wnioski są w porządku, bo ostatecznie wyrażają niechęć do rządu. To wystarczy. Nie ważne, czym ta niechęć ma być argumentowana. Grunt, że jest. To najważniejsze. Bezkarnie można też wysnuć inne daleko idące wnioski. Np. takie, że Polki będą szukały domowych, bezśladowych sposobów na przerwanie niechcianej ciąży, albo uciekały za granicę, by dokonywać aborcji. Ewentualnie dla uniknięcia w przyszłości widoku martwego dziecka/płodu, by przypadkiem nie obudzić wyrzutów sumienia, że to serio człowiek był w brzuchu, a nie glista ludzka, gruby tasiemiec, czy inny pasożyt, w celu sterylizacji.

I to nie wszystko, bo z drugiej strony mamy głuchotę, ślepotę i nienawiść do ludzi o inaczej ukształtowanych sumieniach, dla których aborcja to zabieg usunięcia "wyrostka" na etapie "niedorostka". Do tego spowodowane ciemnotą umysłu, obarczanie kobiecej podświadomości słowem "aborcja", w przypadku, gdy usunięcie ciąży jest dozwolone (jeszcze). Aborcja kojarzy się jednoznacznie i powinna być przypisana jednemu, konkretnemu zabiegowi, czyli wtedy, kiedy kobieta jest emocjonalnym niedorozwojem dojrzałym do pierdolenia się w barowym kiblu z nieznanym gachem z potrzeby chwili, a jednak nie tyle dojrzałym, by wiedzieć, że dzieci jednak nie przynosi bocian. Poznałem nawet jednego księdza, który wyraźnie to rozgraniczał. Tak. Księdza. Katolickiego. Może nie tak dosadnie jak ja, ale rozgraniczał i uświadamiał. I to było dobre.

Ręce opadają, kiedy na małym ekranie widzę mordę Ryśka Swetru, każdą swą wypowiedź zaczynającego od "to nie przejdzie", zamiennie z "to jest pod publiczkę". Kiedy przegrana z kretesem Ewka Kopacz przejętym wzrokiem i łamiącym się głosem gońca, który tym razem sam ma wymyślić słowny przekaz, bo dla dotychczasowego mocodawcy stał się bezużyteczny, przekazuje swą niewylewną niechęć. W końcu kiedy bliźniak, mały książę i autor ogólnoliberalnej niechęci, aż trzęsie się na mównicy z nienawiści do swojego narodu, wbija szpile ku uciesze swoich przeciwników, nie widząc, że jest idealną wodą na młyn. Wtedy robi mi się przykro, bo dobrym, ciekawym i najprawdziwszym ludziom wśród tłumu ulepionych z plasteliny manekinów, nie ma tu czego szukać.

Ciągle widzę tłumy Kurwicy Odsuniętych Działaczy (KOD oczywiście) płaczących o Trybunał Konstytucyjny, o 500+, za które Kurwica zapłaci najwięcej i to, jak bardzo nic z ich transparentów, hasełek, okrzyków i skakania nie wynika. NIC. Co lepsi chwalą się ojcami ubekami, wychowaniem ideowym normalnym dla czerwonych czasów, wspomnieniami, że tamten ustrój wniósł w ich życie pewne zasady, typu "nie wychylaj się ponad swoje podwórko" i po prostu nie dowierzam. Bo gdzieś pod tymi setkami, czy tysiącami stóp leży moja biało-czerwona flaga, jak całun okrywając Orła Białego, który przestał oddychać.

Wrócę teraz do tych 50% Polaków, którzy nie poszli na wybory. Wiecie, już od lat okłamuje się ludzi, że trzeba iść do urny, bo wybory to jedyny moment, kiedy można coś zmienić. Jedni debile, którzy wołają o oddanie głosu tłumaczą to tym, że tylko wtedy ma się prawo narzekać. Inne umysłowe ameby mówią o tym, by głosować na tych, którzy są w stanie najmniej napsuć. Ci z kolei dzielą się jeszcze na takich, którzy proszą o oddanie głosu na mniejsze, sprawdzone przez lata zło. Bo wiadomo od razu czego się spodziewać. Czyli niczego. Ci kreują się na najrozsądniejszych. Nie wierzą w programy, tylko w skłonności polityków i ich zdolność do tuszowania co groźniejszych afer. Z góry zakładamy, że coś będzie nie tak. Tylko od Ciebie zależy, czy to, co pójdzie nie tak, dotknie Ciebie i czy Ty poniesiesz tego konsekwencje. Jebać resztę. Ty jesteś ważny. Chyba, że inni mogą dostać to, co Ty. Wtedy należy włączyć zawiść i pozorne myślenie w przyszłość. Bo np. z takiego 500+ nie skorzystają tylko uboższe, wielodzietne rodziny. Ale przecież kurwa, głównie patologia będzie miała za co chlać, prawda?!

I wreszcie, najgorsze jest to, że wnioski wyciągniesz tylko takie, które dotyczą Ciebie. Bo na wybory nie idziesz dla dobra narodu. Tylko dla swojego dobra. Ja byłem. Ja głosowałem, ale rozumiem tych, którzy głosować nie poszli. I znam wielu takich. Ci ludzie pracują, płacą podatki, jak czas pozwoli udzielają się charytatywnie, mają mniej lub bardziej angażujące pasje i hobby, oglądają filmy, czytają książki, a jak mają ochotę, to i do teatru się wybiorą. Ale nie idą na wybory, bo nikomu nie wierzą. Dlaczego tak trudno się temu dziwić? No, dlaczego? Do wszystkiego, co mają, co daje im szczęście i spokój nie jest im potrzebna polityka. Ustawy się zmieniają, wiek emerytalny się zmienia. To, co dziś jest wykroczeniem, jutro w świetle prawa będzie legalne. Jak w takim razie nie rozumieć pogardy do ciemnogrodu, który odrzuca jakikolwiek postęp ludzkości, a z drugiej strony niechęć do proludzkich liberałów, których największym osiągnięciem jest nierobienie nic w żadną stronę, poza tajeniem kolejnych afer wywołanych korzyścią własną?

Obojętność jest dziś w Polsce najważniejszą cnotą. Obojętni ludzie są spokojni, bo nie śledzą obrad sejmu, zlotu obrońców krzyża i kurwicy odsuniętych działaczy. Obojętni ludzie, to uczciwi i normalni ludzie, którzy żyją po swojemu i sami wiedzą, co muszą zmienić, by żyło im się lepiej, a nie czekają na ułatwienia ze strony rządu. To też tacy trochę egoiści. Ale lepsi egoiści. Bo przynajmniej nikogo nie udają, jak ci pozerzy chadzający na KODy i inne smrody. Ustawa antyaborcyjna ma ponoć dotknąć wszystkich bez wyjątku i nie pozwolić na swobodę decyzji o ciele kobiety? I kurwa bardzo dobrze. Bo może w końcu jest szansa na to, by ludzie zaczęli myśleć w kategorii wspólnoty. Bo dziś ta grupa chcąca wolności i równości, pluje na każdego katolika, wypisuje pierdoły, by religii zakazać, by wypierdolić ze szpitali i więzień kapelanów i zabronić swobody wypowiedzi, jednocześnie srając pod siebie w strachu przed odebraniem wolności słowa. Każdy z nich myśli tylko o sobie, udając, że obchodzi go Polska. I to musi się skończyć. Widocznie muszą zostać podjęte drastyczne kroki, które dadzą w dupę nam wszystkim. Dopóki jednak tak się nie stanie, kibicuję wszystkim zobojętniałym ludziom, którym jak to się mówi "nie chce się ruszyć dupy sprzed telewizora w dzień wyborów". Są nadal rzeczy, których polityk Wam nie zabierze. Dbajcie o to i dbajcie o swoje podwórko. I nadal miejcie w dupie tą krzykliwą zgraję po obu stronach barykady. Wśród nich zmarnujecie tylko czas. Dbajcie o przyjaźnie. Polityka bardzo łatwo niszczy przyjaźnie i dzieli bardziej, niż berliński mur. PiS pierdoli Polskę. Ale to jest pierdolenie trupa. PO robiło to przez 8 lat, a wcześniej SLD. Tylko, że w kuluarach, pod stolikami, u Sowy, w sejmowej kawiarni. PiS postanowił robić to na ulicy i w innych kategoriach. PO miało TK (kto wcześniej wiedział na czym polega TK?), teraz PiS ma TK. PO miało swoich opłaconych dziennikarzy w każdej telewizji, teraz PiS zabrał telewizję publiczną. Co w tym dziwnego? Taka jest cała różnica. PiS obsadza stołki kolesiami? PO robiło to samo, a każdy kto swymi kompetencjami siadał na stołku, a nie był blisko z ekipą Tuska i Kopacz, był po pewnym czasie niszczony. Niszczony psychicznie. Jego rodzina również. Bo okazywało się, że nie zna interesów partii, tylko interesy ludzi. I to jest potwierdzona informacja. Czas na KODy, manify i inne zloty kosmitów był, kiedy zaledwie po kilku latach od upadku komuny, do władzy wybrano ponownie komunistów pod przykrywką demokracji i tym samym dało im czas na wygodne rozlokowanie się po willach, apartamentach, no i zrobienie burdelu w teczkach, by trudno było coś z nich odczytać obciążającego.

Przespało się, bo naród był zmęczony dekadami komuny. A teraz jest za późno. Teraz można tylko wybierać, kto najmniej dojebie naszą Polskę. Kto najmniej spierdoli kolejne lata życia naszych dzieci. W końcu kto jest "najmniejszym złem". Zajebista perspektywa! Jeśli masz wybierać między złem, a złem, lepiej nie wybieraj w ogóle.


   Odwiedził mnie Miro, kiedy wracałem z kilkuletniej włóczęgi do miasta. Skończyłem opisywanie miast samymi literami, choć jeszcze nikt nie zarzucił mi zżynki tego procederu z Dostojewskiego. Staliśmy tak z Mirem na uboczu dworca komunikacji miejskiej i gadaliśmy tak, jak dawniej. Czyli jak chore, odrealnione pojeby. Maski wrosły w nasze twarze na tyle, że możemy już z czystym sumieniem szeptać, mówić i wrzeszczeć, nie być i być w pełni sobą. To, o co zahaczył Miro w rozmowie było kompletnie w jego stylu, a mi nawet po kilkuletniej rozłące z miastem, ciągle przechodziło mimochodem, choć istotnie ciekawe.
    - Nie ogarniam. Kojarzysz to miejsce spotkań z Krwi Elfów? Tam, gdzie Jaskier śpiewał, a potem na temat jego ballady wzburzyła się płomienna rozmowa? - Zaczął.
    - Ten prastary Dąb? Miejsce przyjaźni, czy jakoś tak.
    - Taa. Tu jest podobnie, tylko nikt z nikim nie rozmawia.
    - Serio? - Rozejrzałem się po chcących odjechać na złomowisko peronach.
    - Tam był druid, kupcy, elfia arystokracja, krasnoludy kowale, herbowi rycerze, starzy, młodzi...
    - Dobra, kumam. A tu masz dziada, dziada, menela, cwaniaka, dresa, cwaniaka, kobitę z wąsem, dziewczynę z wąsem, ciawusa, ciawuskę, kobitę z wąsem, pedała, pedała z koprem i studentkę ubraną w zbiorowy gwałt wzrokiem dresa, menela, cwaniaka i ciawusa. A nie. Ciawus udaje, że udaje, bo ciawuska może mu przypierdolić.
    - Tylko ogniska brakuje, dlatego nic ich nie łączy. Ogniska mają moc wiążącą.
    - Cóż... jest koksownik. Ale nikt się przy nim nie grzeje, bo nikt nie chce być w sąsiedztwie reszty. Tu strefa komfortu ogranicza się do pięciu kostek brukowych.
    - A Ty?
    - Co, ja? Jestem jednym z nich. Pełen własnego, niepodzielnego zadowolenia i podzielnej niechęci wzajemnej. To łączy nas wszystkich w Bytomiu.
    - Ale się cyniczny zrobiłeś w tych Bieszczadach. Gdzie Twoje skrzydła? Serce na dłoni, dusza na ramieniu i trzecia ręka przewieszona przez plecy?
    - Spaliłem rękę, kiedy było mi zimno. Długo się paliła. Mahoń długo się pali.
    - Weź przestań. Ale jedno mnie nurtuje. - Mira nurtowała oczywistość. Jak zwykle. - Ci ludzie z pamięci wiedzą, o której co i gdzie odjeżdża? Żadnych rozkładów, czy numerów linii...
    - W większości tak, a reszta, co jeździ sporadycznie, rozgląda się po ludziach.
    - Cholernie bogaty przekrój osobowości.
    - To jest tak. Jak biednieje miasto, wzbogaca się przekrój, jak to psychologicznie ująłeś, osobowości. Nie ma pieniędzy na remonty domów, areszty pęcznieją od ciągnących na lewo prąd, a ciawusy pomagają w likwidacji zwłok przemysłu. Idzie im to sprawniej, choć nie mają dźwigu i maszyn ciężkich, a dwukółki i żyłkę do interesów. Jest jeszcze kilka mechanizmów, ale nie o wszystkich wiem. I teraz stoisz tu ze mną i możesz odgadywać. Jeśli tu mieszkasz, to wiesz. Tamta grupa starych ludzi czeka na 42. Jedzie przez wiochę, a tam głównie starzy żyją swoimi parafialnymi obowiązkami. Obok tej grupy stoi całkiem zwyczajny pacjent i gdyby miał więcej chodnika, stałby dalej. Ten busik jedzie do Będzina, za granicę. Wiesz... Zagłębie, to nie Śląsk. Obok stoi wiekowa mieszanka i trochę studentów. Wszyscy wyglądają inaczej. Też jadą za granicę, do Sosnowca. Tam, gdzie to mrowie licealistów i gimby jest przystanek 623. Jadą do Miechowic. Jest ich tylu, że jadą turami, a ten bus jeździ co kilka minut. Tu, najbliżej nas, gdzie widzisz gwałconą wzrokiem studentkę i kilkunastu eunuchów, czeka się na 820, względnie 830. Jadą do Katowic. Te busy mają najmłodszą załogę.
    - Skąd wiesz, że to eunuchy? - Niepotrzebne pytanie, bo Miro na pewno domyślał się mojej chorej odpowiedzi.
    - Bo noszą rurki. Narzędzi nie pomieścisz.
    - A tam na skraju?
   - Szombierki, Bobrek, Karb, Halemba. 146 i parę innych busów. Widzisz, chłopy z roszczeniowymi mordami i wąsate kobity. Wypisz, wymaluj mieszkańcy górniczych kolonii. Emerytowani górnicy, którym mało i szukają roboty na stróżówkach i sieciach ochroniarskich.
    - Przecież ten tam ledwo się o laskę opiera. Jaki ochroniarz?!
    - Widzisz, to jest dodatkowy atut. Laska wyraża więcej, niż pięć języków obcych.
    - Nabijasz się...
    - Nie. Laska znaczy "ćwierć etatu, 4zł za godzinę netto". To więcej warte, niż młody, bitny chłopak po szkoleniu z ambicjami na co najmniej najniższą krajową i pełen etat.
    - Paranoja. - Miro poddał się.
    - Nie mów tak. Nie wypada. Każdy ma swój ekosystem i jakąś estymę.
    - Co to za estyma? Z takimi ludźmi ma być dobrze w tym mieście? Przecież to cwaniaki, roszczeniowe mendy, złodzieje i...
    - I problem w tym, że cwaniactwo z góry traktujesz jako wadę. Mówiłem o bogactwie osobowości. I dodam, że nie widziałem dotąd miasta mogącego się porównywalnym bogactwem pochwalić. Wszędzie widoczni ludzie żyją od linijki, są poukładani, wyrośnięci i zdziczali w swoim oswojeniu. Tutaj nie. Tu się w ludziach budzą takie instynkty i determinacje, że aż miło popatrzeć. Ja się ich czasem boję. Rzuciłbyś paru takim po milionie złotych, mówiąc, że mają tym hajsem poobracać jak chcą, gdzie chcą, że nie istnieją teraz urzędy, podatki, działalności, czy formularze, a już nigdy nie zobaczyłbyś na oczy obdartusa. Jasne, byliby też tacy, którzy by to przepili, ale oni nie istnieją naprawdę. To zlewy, które są w bogatych i biednych miastach. Wszędzie odsunięci za margines. Dlatego ich się nie liczy.
    - I jak niby obracaliby takim kapitałem?
    - Nigdy się nie dowiesz. Po prostu by mieli więcej i więcej. Wystarczyłoby tylko pozwolić im zarabiać zgodnie z własnym sumieniem.
Miro westchnął niepewny swojego podziwu, zdumienia, czy pogardy.
    - I Tobie się tu chciało wracać?
    - No... - wziąłem głęboki, smogowy wdech -... nigdzie indziej nie nauczą mnie żyć obserwacje. Jeżeli chcesz uczyć się życia, najlepiej to zrobisz bytując gdzieś wewnątrz tego, jak to pięknie psychologicznie ująłeś, przekroju społecznego.


Zwykły, chłodny, marcowy wieczór. Siedzę akurat w pracy, jest chwila przerwy, spokój, to mogę pisać. Od kilku dni śni mi się krótka wycieczka do Gdańska. Nietypowa dość wycieczka, bo jadę do Gdańska z początkiem kwietnia, kupić gitarę. W moim przypadku, jest to wyjazd na drugi koniec Polski. Mam pod nosem kilka sklepów muzycznych, w tym dużych sieciowych salonów z dość pokaźną liczbą gitar. Ale ja się uparłem, że pojadę do Gdańska. Mój obecny instrument lekko dogorywa. Pomoc lutnika zapewne pomogłaby, tylko problem w tym, że dobrych lutników w Polsce jest bardzo mało, a rzemieślnicy z salonu muzycznego nie są godni mojego zaufania. Nie powierzyłbym im nawet takiej, nie drogiej w sumie gitary. Nadarzyła się więc okazja kupić coś nowego, a skoro mogę sobie pozwolić, bo mam perspektywy, nowe motywacje do rozwoju i niesamowity zespół, w którym kocham grać już od lat, postanowiłem zainwestować.

Gdańsk, to miasto oficjalnego dealera gitar marki Martin. Co ciekawe, trudno wskazać młodego pogita, który Martina instrumenty zna. To trochę smutne, bo większość z nich nie wie, że najpopularniejszy kształt pudła gitary akustycznej wymyślono właśnie w manufakturach Martina, a pozostałe firmy bez wyjątku, korzystają z tego. Właściwie nie ma się co dziwić, że mało kto z garażowych szarpidrutów "Kirk Hammet wannabe" słyszał o Martinie. W porównaniu z popularnymi T. Burtonami, Takamine, Ibanezami, czy innymi Morrisonami, Martiny są drogie. Poniżej dwóch tysięcy złotych ciężko znaleźć pudło normalnych rozmiarów (większość w tej cenie to takie wersje pomniejszone). No i poza Gdańskiem, ewentualnie Bydgoszczą raczej nie ma dojścia do szerokiego wyboru tych gitar. Pomijając już fakt, że Martin produkuje tylko gitary akustyczne.

Ale dlaczego tak się uparłem na tego Martina? Cóż, lata wstecz dowiedziałem się, że na jednym z droższych, rzekłbym nawet legendarnych modeli gra Krzysztof Myszkowski. Lider Starego Dobrego Małżeństwa - mojego zespołu katharsis. Zespołu, na którym się wychowałem i który przejął pałeczkę wychowania mnie od moich rodziców bez ich wiedzy. Zacząłem szukać, czytać - co to za marka (a byłem wówczas tak samo nieświadomym pogitem, jak te dzisiejsze małolaty). Nagle okazało się, że na akustykach Martina gra Eric Clapton i John Mayer, a także panowie z Blueberry Smoke. Szukałem dojścia w Polsce. No i tak znalazłem Gdańsk. Tylko wtedy nie pracowałem, nie miałem żadnych pieniędzy, a instrument Martina był poza osiągalnością.

Najlepsze, że nigdy wcześniej poza próbkami i recenzjami na YouTube, nie miałem Martina nawet w ręce. Będę bardzo wściekły, jak dojadę do Trójmiasta, a brzmienie upatrzonego modelu mi nie podejdzie...

Zamierzam wydać na gitarę do czterech tys. zł. Nie więcej. Ponoć w tej cenie mogę mieć doskonałe instrumenty innych marek i to wcale nie najgorszych. Ale nie przyjmuję tego do wiadomości. Ma być Martin i koniec.

To się nazywa hype? Zakochanie? Ślepe ufanie złoconemu logotypowi na główce gryfu? Być może. Ale tak bardzo nie mogę się doczekać tego zakupu, że aż mnie portfel swędzi.

Teoretycznie gitarę można zamówić przez internet. Cóż... nie odważyłbym się. Instrument trzeba dobrze ograć w sklepie. Dlatego wszystkim kupowanie gitar na odległość odradzam. Tu trzeba mieć 100% pewność. Zaufać swojemu uchu, potem sercu, ewentualnie wzrokowi, jeżeli wygląd instrumentu jest dla kogoś ważny.

To będzie nowy etap w moim twórczym życiu. Z zespołem pracujemy nad nowymi kawałkami, niebawem otwieram całkiem nowy kanał na YouTube, zamykając tym samym ten mój poprzedni. I bardzo chcę jeszcze jednego. To takie drugie marzenie. Chciałbym w końcu napisać swoją pierwszą piosenkę. Swoją. Od początku do końca. Proza zawsze szła mi nieźle, ale kiedy brałem się za tekściarstwo... strach wspominać. Gram całkiem nieźle, mam jakąś tam swoją technikę, swój styl. Kij z tym, że wynika on z wielu prób uczenia się technik, które... porzucałem, ale może w tym jest jakieś życie? Gdybaniem i zastanawianiem się jeszcze nikt daleko nie zaszedł. Trzeba brać się w garść i podejmować próby.

Przerwa się kończy, spokój się rozchwiał. Trzeba wracać do brudzenia rąk.


...wypada też składać życzenia urodzinowe, świąteczne, na Nowy Rok. Wypada też nie mówić pewnych rzeczy w towarzystwie, ani nazywać murzynów murzynami. A nie. Tego NIE WOLNO robić. Ale taki jestem przekorny i zły, że nie robię zwykle tego, co wypada.

Ile to już czytałeś takich powitań? W dodatku, jak widzisz - na bloggerze, z którego kpią ci profesjonalni blogerzy? Mieć bloga na googlowskim bloggerze urąga wszak godności.

Cztery lata minęły od ostatniego wpisu. I co to było? Aha... fragment mojej powieści, jakością dorównującej "Admiralette". Postanowiłem powrócić, bo swędzą mnie ręce od nie pisania. Było po drodze kilka blogów na swojej domenie, ale padły, bo nie płaciłem za serwer. Płacenie zmusza do profesjonalizmu i jakiejś systematyczności. Powróciłem tutaj, bo... w sumie zatęskniłem za postacią Konrada, a ten blog to jedyny już nośnik historii o nim. Czytam te stare wypociny i muszę przyznać, że szacun dla mnie, że mi się chciało. Te opowiadania miałyby potencjał. Taki bieszczadzki steam punk. Może kiedyś do tego wrócę. Ale dobra. Po tak długiej przerwie, bogatszy o życiowe doświadczenie, muszę niejako zacząć od nowa, no to przywitam się. Jak na blogera z platformy Google przystało. To tak:

Hejka w moim świecie. To taki mój pamiętniczek. Nie przedstawię się z imienia i nazwiska. Bo chcę tego, no, ten... być bardziej tajemniczy. Tytuł bloga to nie jest wbrew pozorom pusta dekadencja z domieszką introwersji. Po prostu czuję, że trochę nie pasuję do panującego świata. Meh... świat nie może panować. No to do panujących popkulturowych obyczajów. Pozostanę zatem anonimowy, a tu będę wrzucał moje chaotyczne, niespokojne i niedojebane myśli. Przemyślenia, refleksje... i inne ciekawe rzeczy z życia takiej ameby umysłowej jak ja. Możesz mnie obserwować, a kto wie, może i ja Ciebie zaobserwuję? Follow za follow? Sub za sub? 10 za 10? Loda za dżinsy? Czy jakoś tak? Trzeba się wspierać, 4eva noł hejt, stop mowie nienawiści, stop stopom i wszystkie dobro ponad podziałami. Zostań na dłużej, a pokażę Ci zajebiście.

No to zacząłem na pełnej kurwie, skończę na Saszy Grej. Pierwszy, obowiązkowy, kanoniczny i kardynalny post został napisany. Teraz nic, tylko pokazywać swoją pedalską wrażliwość w kolejnych postach. Odpedalanie wrażliwości ku pokrzepieniu serc gnojonym w szkołach rudym prawiczkom i ku wkurzaniu JPowców, chawudepowców, KODowców,

Pogarda prostactwa, cepowstwa rozpoczęta na dobre.

z pamiętnika Konrada

   Ci, którzy wyśmiali moją podatność na mróz, byli jedynymi, z którymi zamieniłem przed kilkoma dniami ostatnie jak dotąd słowa.
   - Słyszelimy o Ludziach Gór. - Sapał cuchnący próchnem dziad. Ale całkiem sympatyczny. - Ale to to Gorce bardziej, nie? Czy już bieszczad sanocki?
   - Nawet bliżej. - Miałem wrażenie, że moja zerowa od zimna dykcja czyni mnie w oczach starucha największą sierotą świata. - Ostatnie większe siedlisko, to dawne schronisko "Enklawa". Przełajka na płaskiej misie między Polańczykiem, a Wołkowyją. Tego pan może nie wiedzieć. Ale tamta konfraternia była niezwykle związana. Nie bez trudu udało mi się od nich odłączyć.
   Dziad zasępił się i zabuczał ponuro. Chyba słyszał więcej niż można było się spodziewać.
   - Iście bida. - Mruknął. - Jak już ostatnie sztandary braterstwa i honoru same się rozdzierają.
   Naprawdę było zimno. Niecierpliwiłem się.
   - Proszę pana, nie mam czasu na refleksje nad ideałami.
   - Myślałem, że to bujda. - Wyjaśnił starzyk. - Alem rychtyk słyszał o nowych ustawach kiepów, które głoszą, że każdego w rewirze Podkarpacia napotkanego łazika niezwłocznie doprowadzić do cytadeli, a samym zjawom nakazano ujmować łazików natychmiastowym nakazem pracy. Ponoć wielu z was połapali, jak zaczęli często dybać ze wzgórków do mieścin, gdzie chleba i prowiantów nakradli. - Zmierzył mnie uważnym, prawie policyjnym wzrokiem. - Ale w imię czego to tak czyniliście?
   - Dziadu, zamarznę zaraz kurwa, naprawdę mi nie w ząb tłumaczyć idee, mówiłem już.
   Stary zarechotał jak zdychająca ropucha.
   - Aaaa! Żeś w sedno utrafił młodziku! Dyć nie w ząb, bo zębów ci braknie zarozki! - Rozbroił mnie jego szczery, poczciwy, dobry uśmiech. Prawie o takim już zapomniałem. - Właźże do chałupy, żywo! Moja Łemkynia nagotowi herbaty jakiej i pajdy z kunserwą zrobi. Wchodź, wchodź. Jedna nocka cię nie zbawi, a musisz pomocy konkretnej potrzebować, skoroś w portki nie narobił idąc tu.
   Wprowadził mnie do swojej skansenowej chaty.
   Krostą skansenu chałupa była jedynie z zewnątrz. W środku tętniła życiem spójna nowoczesność, bez znamion przeżytku i wyrwanych z kontekstu aranżacji. Stary najwyraźniej nie był tylko wypalaczem węgla, przynajmniej nie zwykłym. Retorty i wszystkie polanki ze ścinką w okolicy, po prostu należały do niego. Zawahałem się, kiedy zostałem zaproszony do sporego dziennego pokoju, gdzie z rozdziawioną gębą spoglądał na mnie ogromny telewizor feerią, jaskrawych barw i ostrym obrazem. Siadłem przy szklanym stole na metalowym, obitym skórą, wysokim krześle. Przez ścianę za telewizorem chciały uciec trzy sfotografowane dziewczyny. To były bardzo dobre, miękkie portrety całych, idealnych wręcz sylwetek. Nad oliwkową sofą, na zachodniej ścianie, fałszywe okna chciały być otwarte na modernistyczną panoramę nowego miasta, a metr dalej Katarzyna II czuła się prawdziwie carsko, wraz z Wilhelmem II rysując grubą kreskę na mapie, tak dobrze mi znanej, a mapa chyba chciała wyć, jak ciało, bez znieczulenia połowione skalpelem. Reszta ścian nie znała żadnych twarzy, czy kwiatów, a nawet scenek rodzajowych i fotograficznych wariacji światłem, a jedynie ściana południowa usiłowała zatrzymać czas w obecnie obowiązującej strefie. Bezskutecznie, a jakże.
   Przewiesiłem grubo łatany płaszcz przez oparcie krzesła i czekałem. Ten człowiek mógłby teraz telefonować do najbliższej cytadeli, gdzie zjawy dobrze nagradzały tych, co pomagają łapać bezrobotnych włóczęgów. Ale ja nie miałem nic do stracenia, a ostry jak brzytwa sopel lodu topniał na otuchę, płatek róży ożywał szczerą czerwienią. Kiedy zobaczyłem, jak wysoka, blada kobieta o twarzy hardej mimozy wnosi na sporym talerzu kromki chleba, posmarowane świeżym masłem i od serca przełożone konserwą, tuńczykiem, żółtym serem, pomidorem i papryką, poczułem że chyba mam swoje osobiste prawo zapomnieć na jakiś czas o tej zimie, wielokropku nie kończącym złożonego zdania i od uspokojenia akcji serca rozpocząć nowy akapit. Nieoczekiwanie jakaś irracjonalna wdzięczność... zupełnie irracjonalna i nienormalna wdzięczność wypłynęła mi ze zmęczonych oczodołów. Łemkynia patrzyła na mnie zupełnie bez wyrazu, że aż zacząłem wątpić w jej człowieczeństwo. I nie wiedziałem, co się stało. Po prostu jadłem kanapki, doprawiając je płynną solą łez.